Zanim przejdę do właściwego tekstu, chciałabym powiedzieć jeszcze, że tęsknie za Wami. Zostałam zarażona pasją i teraz to temu właśnie poświęcam cały swój czas i tamtym blogiem zajmuję się szczególnie. Nie chcę mówić o przyszłości tego co tu się kiedyś zaczęło, bo nie mam pojęcia jak ta przyszłość będzie wyglądała.
Dziś przedstawiam Wam drugą część cyklu Cztary Pory Roku, który został zapoczątkowany dzięki pomysłowi Redów. Historia poniższego tekstu jest długa i skomplikowana ;) Jego ostateczna forma bardzo odbiega od pierwotnego zamysłu, ale tak jest lepiej ;)
Jeśli ktoś ma ochotę to zapraszam do lektury :)
Edit: Ja wiedziałam, że ja o tym zapomnę! Ale nie spodziewałam się, że przypomni mi się po taaaak długim czasie... Tekst powstawał przy muzyce (czyli tak, jak najbardziej lubię :))
Polecam do przesłuchania :)
Sroga Zima
- Mamo? - Ośmioletnia dziewczynka przepasana fartuszkiem z wizerunkiem Rudolfa stała przy kuchennym stole i z zaangażowaniem lepiła pierogi.
- Słucham,
kochanie - kobieta podeszła do córki i ucałowawszy małą w umazane mąką czoło,
zaczęła rozwałkowywać ciasto.
- A czy tata znów
jutro wyjedzie na cały dzień, jak co roku?
- Z tego co mi
wiadomo to tak właśnie będzie.
- Ale dlaczego?
Przecież to Wigilia? Gdzie on w ogóle jeździ? - dopytywała dziewczynka.
- Co roku w
Wigilię tata jeździ do szpitala, Madziu.
- Więc jest chory?
- w oczach dziecka pojawił się strach.
- Nie, nie jest
chory, ale niektórzy ludzie są chorzy i muszą być w szpitalu. A Wigilia to taki
szczególny dzień, który każdy chciałby spędzić we własnym domu.
- Tata nie chce?
- Oczywiście, że
chce.
- To dlaczego
wyjeżdża? Ja już nic nie rozumiem.
- Myślę, że
zrozumiesz, kiedy opowiem ci pewną historię. To będzie długa historia -
ostrzegła kobieta, uśmiechając się ciepło do córki.
Kobieta przerwała
pracę i zamyślona wpatrywała się w wirujące za oknem płatki śniegu. Wracała
pamięcią do wydarzeń sprzed wielu lat. Przenosiła się w tamtą rzeczywistość i w
jednej chwili znów miała osiemnaście lat. Zupełnie zatraciła się we własnych
wspomnieniach.
- Tamtego roku
zima była wyjątkowo sroga. Przyszła szybko i nie odpuszczała, aż do marca.
Śnieg spadł już na początku listopada i tworzył wysokie zaspy, które
powiększały się praktycznie każdego dnia. Ta historia zaczyna się na początku
grudnia. To był najzimniejszy dzień w tamtym roku. Powietrze było tak mroźne,
że płuca bolały przy każdym oddechu. Nam to jednak nie przeszkadzało. Właśnie
tego dnia postanowiliśmy wybrać się do miasta w poszukiwaniu najpiękniejszej
sukienki, którą miałam ubrać na zbliżającą się studniówkę. Warunki na drodze
nie były najgorsze, a mróz szybko przestał mieć znaczenie, kiedy w aucie się
nagrzało, a z radia zaczęły płynąć piosenki, wprawiające nas w świąteczny
nastrój. Zakupy nam się udały. Znalazłam idealną sukienkę. Muszę przyznać, że
wyglądałam w niej jak gwiazda na czerwonym dywanie. Wiedziałam, że kiedy
wkroczę w niej do sali balowej, będę czuła się jak na rozdaniu Oscarów.
Świadomość, że będzie mi towarzyszył najprzystojniejszy chłopak w całej szkole
radowała mnie jeszcze bardziej. Nie mogłam już doczekać się tej wielkiej
chwili. Przed powrotem do domu poszliśmy jeszcze na kawę, a ja nie wypuszczałam
z rąk torby, w której skryta była moja zdobycz. Bartek śmiał się, że sukienka
jest dla niego konkurencją, bo najwyraźniej zakochałam się w niej od pierwszego
wrażenia. Byliśmy w znakomitych humorach. To mogła być wspaniała sobota...
Potem stało się to, o czym nie da się zapomnieć. W jednak chwili tanecznym
krokiem zmierzaliśmy do samochodu, w drugiej wirowaliśmy na
koszmarnej karuzeli. Kolejnym okrążeniom towarzyszył coraz głośniejszy krzyk.
Dopiero po kilku dniach zrozumiałam, że to ja krzyczałam. Byłam bezsilna.
Widziałam jak Bartek próbuje zapanować nad autem, ale jego desperackie ruchy
nie przynosiły żadnych efektów. A potem potworny trzask i cisza, a zaraz za nią
ciemność. Ocknęłam się kiedy mnie wyciągali. Bartka nie było obok mnie. Pytałam
o niego, krzyczałam, wyrywałam się żądając odpowiedzi. W zamian za nie dostałam
zastrzyk uspokajający i zostałam zawieziona do szpitala. Niewiele pamiętam z
tego, co działo się tamtej nocy. Na przemian odzyskiwałam i traciłam
przytomność. Widziałam nad sobą wiele obcych, zatroskanych twarzy, słyszałam
ściszone głosy lekarzy szepczących coś nad kartami papieru. Byli tam rodzice,
próbujący dostać się do mnie, mimo zakazu lekarzy. Jednak, co mnie najbardziej
interesowało i niepokoiło zarazem, nie zarejestrowałam śladu obecności Bartka.
To właśnie o niego zapytałam, kiedy rano obudziłam się ostatecznie.
Pielęgniarka odpowiedziała mi tylko, że tak jak ja jest pacjentem tego
szpitala. W jej oczach zobaczyłam coś, co tylko spotęgowało mój niepokój. Nikt
jednak nie chciał udzielić mi żadnych informacji. Wypisali mnie po trzech
dniach obserwacji. W między czasie rozmawiałam z policją, jednak nie byłam w
stanie wyjaśnić im co się właściwie stało. Pamiętałam jedynie, że jechaliśmy
bardzo ostrożnie i nagle wszytko zaczęło wirować, tak jakby coś pchnęło auto z
boku. Dowiedziałam się też, że stan Bartka jest bardzo poważny, więc jak tylko
zdołałam się wymknąć, pognałam do jego sali. Nie wpuszczono mnie do środka,
jednak to co zobaczyłam przez szklane drzwi OIOM-u dosłownie zwaliło mnie z
nóg. W chwili, kiedy osuwałam się na kolana, a łzy zaczęły płynąć mi po
policzkach, zrozumiałam co znaczy "bardzo poważny stan". Bartek
umierał. Były mikołajki, a życie mojego ukochanego zależało od zestawu
medycznych sprzętów. Czułam jak pogrążam się w rozpaczy, jak rozpadam się na
kawałki, mając świadomość, że nic nie mogę zrobić, że jestem bezużyteczna.
Rodzice z trudem zabrali mnie do domu. Tłumaczyli, że nie mogę siedzieć przy
tej szybie, bo to w niczym nie pomaga, ale ja nie rozumiałam ich słów.
Kiedy weszłam do swojego pokoju, ujrzałam leżącą na łóżku sukienkę. Jej butelkowa
zieleń odznaczała się wyraźnie na tle czerwonej narzuty. Suknia była
nienaruszona, tak samo piękna jak w chwili, kiedy przymierzałam ją w sklepie.
Wyszła z wypadku bez szwanku, podczas gdy Bartek walczył teraz o życie. To
sprawiło, że jeszcze dotkliwiej poczułam ból, rozdzierający moje serce.
Kolejne dni były dla mnie koszmarem. Nie jadłam, nie spałam, nie wychodziłam ze
swojego pokoju. Całe dnie siedziałam przy oknie i wpatrując się w padający
śnieg, modliłam się o jego życie. Chciałam być w chyba jedynym miejscu, w
którym być nie mogłam - przy Bartku. Tęskniłam za nim. Bałam się wtedy tak, jak
jeszcze nigdy w życiu. Na dźwięk dzwonka telefonu moje serce zaczynało bić
szybciej, w obawie, że już za chwilę ktoś przekaże mi złe wieści. Każdy
dzień podobny był do poprzedniego. Nic się nie zmieniało. Jego stan nie ulegał
poprawie, a lekarze przekonywali, że skoro się nie pogarsza, to nie należy
tracić nadziei. Wiedziałam jednak, że w tym przypadku potrzebny jest cud.
Rodzice niepokoili się o mnie coraz bardziej, więc zaczęłam udawać, że czuję
się lepiej. Nie wróciłam jeszcze do szkoły, ale uczestniczyłam w świątecznych
przygotowaniach i choć nie potrafiłam się uśmiechać, widziałam w oczach mamy
ulgę. Odtąd płakałam tylko w poduszkę. Nie przestawałam się jednak modlić o
cud, którego wszyscy tak bardzo potrzebowaliśmy. Nadeszły święta, ale w
panującej wokół atmosferze zabrakło nieskażonej radości, która powinna nam
towarzyszyć w te dni. Nic nie cieszyło tak, jak powinno. Ani stojąca w kącie
przepiękna choinka, ani cichutko grające kolędy, ani zapach świątecznych
potraw. Nie składaliśmy sobie życzeń. W milczeniu podzieliliśmy się opłatkiem,
a potem wspólnie pomodliliśmy się. Nie spuszczałam wzroku z dodatkowego
nakrycia. Puste miejsce przy stole miało w tym roku wyjątkowe znaczenie. Chwilę
po tym, jak zasiedliśmy do wieczerzy zadzwonił telefon. Przestraszona
upuściłam trzymaną w dłoni bulionówkę. Na białym obrusie leniwie
rozprzestrzeniała się czerwona plama rozlanego barszczu, a brzęk tłuczonej
porcelany trwał całą wieczność. Zerwałam się od stołu. W słuchawce
usłyszałam łamiący się głos mamy Bartka, która kazała mi przyjeżdżać do
szpitala. Upuściłam telefon i opadłam na stojący obok fotel. Wiedziałam,
że możliwość wejścia do jego sali oznacza tylko jedno. To był koniec, a ja
dostałam szansę żeby się pożegnać. Musiałam znaleźć się tam jak najszybciej.
Musiałam zdążyć. Rodzice nie protestowali. Zawieźli mnie do szpitala, a ja jak
szalona biegłam korytarzem, potrącając po drodze pielęgniarki i pacjentów. Nie mogłam
się spóźnić. W pośpiechu zakładałam ubranie ochronne, na które upierała się
pielęgniarka strzegąca wejścia na OIOM. Dobiegłam do sali i stanęłam nieruchomo
przed drzwiami. Łóżko było puste. Zabrali go, zanim zdążyłam przyjechać. Moje
serce pękło. Wpatrywałam się w wyłączoną aparaturę i zupełnie straciłam kontakt
z rzeczywistością. Jak przez szklaną szybę docierały do mnie dźwięki, wśród
których po chwili rozpoznałam swoje imię. Rozejrzałam się wokół i zauważyłam
rodziców Bartka. Wołali mnie, więc podeszłam do nich. Szłam ze spuszczoną
głową, w ogóle nie wiedząc co mam im w tej sytuacji powiedzieć i czy w ogóle
powinnam coś mówić. A wtedy oni wskazali mi inne łóżko. I stał się cud. Wpadłam
w jego objęcia nie zwracając uwagi na wszystkie rurki, kable i bandaże.
Płakałam głośno i czułam, że lód ogarniający moją duszę od kilku tygodni
w tej chwili ustępuje. A wtedy on, zachrypniętym i słabym jeszcze głosem,
wypowiedział moje imię w sposób, w który nikt tego nie robił. I dostałam
najpiękniejszy prezent świąteczny. Cud, o który tak długo i żarliwie się
modliłam zdarzył się właśnie w wigilijny wieczór.
Kobieta ocknęła
się nagle i spojrzała na córkę. W oczach dziewczynki szkliły się łzy.
- To dlatego tata
tam jeździ? Z wdzięczności za uratowanie mu życia? - zapytała mała.
- Tak, kochanie,
ale nie tylko.
- Chce wspierać
tych, które na te święta nie będą we własnych domach i pocieszać ich rodziny,
czekające na cud, tak jak ty kiedyś?
Kobieta
uśmiechnęła się i potwierdziła słowa córki. W tej samej chwili usłyszały dźwięk
klucza przekręcanego w zamku.
- Tata wrócił z
choinką - powiedziała dziewczynka, a na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
- Co porabiały
moje śnieżynki? - zapytał wesoło mężczyzna, zaglądając do kuchni.
- Rozmawiałyśmy o
tym, że niezależnie od tego jak bardzo sroga jest zima, to święta zawsze
przynoszą jakiś cud - odparła Madzia. - Cieszę się, że już jesteś, tatusiu.
Podbiegła do niego
i przytuliła się z całych sił. Bartek spojrzał na żonę, a ona skinęła głową,
odpowiadając na niewypowiedziane pytanie.
- Ubierzemy teraz
choinkę? - zapytała dziewczynka, spoglądając tacie w oczy.
- Oczywiście, że
ubierzemy. Wikuś, dołączysz do nas?
- Z przyjemnością.
Nie może mnie przecież ominąć tworzenie najpiękniejszej choinki w mieście.
- Najpiękniejszej
na świecie, mamo! - poprawiła ją córka.
Oj jak mi brakuje tych twoich opowiadań
OdpowiedzUsuńA mnie brakuje kontaktu z czytelnikami tych moich opowiadań
Usuńtrzeba to naprawić ;p
UsuńCieszę się, że udało Ci się opublikować to opowiadanie, bo jest naprawdę świetne. Poproszę o egzemplarz z dedykacją ;) Z powodu braku Twoich nowych opowiadań wróciłam nawet do ukochanego Piórka.:)
OdpowiedzUsuńOch, jak mi się teraz ciepło na sercu zrobiło! :) Piórko to tak odległe czasy... Miło, że nie przez wszystkich zapomniane :)
UsuńEgzemplarz z dedykacją - wierz mi, że gdyby było to możliwe to miałabym spory stosik żeby rozdać właśnie Wam, wytrwałym! :) Ale niestety mogę Wam zaoferować tylko e-wersję...
Tym razem zadowolę się taką wersją, ale jeśli jeszcze raz coś wydasz to tak łatwo się nie wywiniesz!!! ;p
UsuńBędę o tym pamiętać :)Chociaż nie podejrzewam, że taka szansa się powtórzy :)
Usuńcudne opowiadanie .. pozdrawiam ciepluteńko
OdpowiedzUsuńDziękuję! Pozdrawiam również!
UsuńWitam serdecznie :)
OdpowiedzUsuńRównież i ja zapraszam do siebie na CANDY :)
http://aurinka.blogspot.com/2013/01/ogaszam-candy-jak.html
Pozdrawiam
Aurinka
świetnie tutaj u Ciebie :)
OdpowiedzUsuń